Pod Megiddo już w starożytności stoczono parę ważnych bitew, które pozwoliły wygrywającym ludom czy plemionom kontrolować ważne skrzyżowanie szlaków w Dolnej Galilei. To samo Megiddo nosi miano Armageddon, bo to tam apokalipsa przewiduje koniec świata. Po pół godzinie byliśmy skłonni w to uwierzyć z całą mocą, gdy toczyliśmy walkę z upałem dochodzącym do 40°C, gorącym wiatrem, który nic nie chłodził i cieniem, którego nie było.
Końcówka lipca w Izraelu – brzmi pięknie? Nie! Brzmi koszmarnie, kto to w ogóle wymyślił. No tak, to byłam ja. Zamiast przeczytać parę dobrych rad o tym, które miesiące nie nadają się podróżowanie po Izraelu (lipiec, sierpień i ze względu na liczne święta także wrzesień), wpadłam w szał planowania urlopu. Urlopu dodajmy, dość dalekiego od plaż wszelakich, za to bardzo aktywnego. Do plecaków – walizek nie uznajemy – trafiły ciuchy, które pomogłyby nam przetrwać lato, przed którym wszyscy przestrzegali. Długie spodnie, spódnice i koszulki Icebreaker z wełny merino.
Wełna merino brzmi przerażająco ciepło. Nic jednak bardziej mylnego! Bo wełna merino, z której uszyte są koszulki z letniej kolekcji Icebreaker, to ultra cienkie włókna z owiec żyjących w Nowej Zelandii. Mówi się, że włókna, które mają właściwości aktywne. Co to znaczy? Że dopasowują się do warunków, które są na zewnątrz, a raczej im przeciwdziałają. Innymi słowy izolują. Dzięki temu właścicielowi (takiej owcy na przykład) w zimie wcale nie jest za zimno, bo powietrze ogrzane przez jego ciało zostaje niejako uwięzione wśród włókien. W lecie dzieje się rzecz podobna – włókna nie dopuszczają zbyt rozgrzanego powietrza, utrzymując blisko ciała odpowiednią temperaturę.
Byliśmy w te izraelskie, lipcowe, upalne dni, niczym nowozelandzkie owce. Przemierzaliśmy kilometry w upale, pełnym słońcu, pośród ruin i śladów historii. Nasze bawełniane koszulki dawno stałyby się ciężkimi i mokrymi kompresami wydającymi woń, o której nie warto nawet pisać. Tymczasem koszulki z wełny merino radziły sobie nadzwyczaj dobrze. Nawet jeśli pasek od aparatu lub plecak za długo przywierały do ciała i zostawiały swój kształt odbity z potu, to po paru minutach nie było tego kształtu w ogóle widać. Wełna z merino tak szybko odprowadziła pot, a potem raz-dwa wyschła, że na koszulce nie pozostawał nawet ślad. Szczerze mówiąc nie wierzyliśmy, że będzie się to odbywało aż tak prędko – zapewne dlatego w naszych plecakach było też kilka bawełnianych i poliestrowych koszulek. Mieliśmy je na sobie pierwszego dnia, ale po spacerze ulicami i nadmorskimi promenadami Tel Avivu daliśmy im spokój. Napisać o nich, że sprawdzały się źle, to jakby nic o nich nie napisać. Nie sprawdziły się w ogóle. Bawełna i poliester zostały wrzucone na samo dno plecaków.
Koszulki z wełny merino były z nami na pustyni i w oazie, nad Morzem Martwym i wznoszącymi się ponad nim górami, na terytoriach Zachodniego Brzegu i w zaułkach Jerozolimy. Świetnie poradziły sobie nawet wtedy, gdy temperatura przestała być dla nas akceptowalna i grubo przekraczała 40°C, a na wykopaliskach byliśmy tylko my, ruiny i pracujący pod zadaszeniami archeolodzy.
Najlepsze jednak czekało nas każdego dnia rano. Koszulki nie śmierdziały. W ogóle nie miały żadnego zapachu, co zarejestrowaliśmy z niemałym zdumieniem. Wystarczyło je wieczorem rozwiesić na balkonie lub nawet na hotelowym krześle. Oczywiście trzeba było zadbać o higienę własną, ale z tym akurat nie mamy problemu. Nosiliśmy je codziennie przez 9 dni. Mój mężczyzna miał dwie i nosił najpierw jedną, później drugą. Ja swoją dwa razy delikatnie wypłukałam. Wymagały tego bardziej ze względów estetycznych – zaschnięte lody nie są zbyt apetyczną ozdobą – niż rzeczywistej potrzeby. Taka przeprana koszulka po paru godzinach była sucha. W En Gedi schłodziliśmy się pod wodospadem, a zanim doszliśmy do parkingu koszulki były już suche. Spodnie Milo też.