Pozornie trudne pytanie: co jeść w górach, żeby się nie nadźwigać i jednocześnie smacznie i wartościowo najeść – może sprowadzać się do bardzo prostej odpowiedzi. Warto postawić na dania liofilizowane. Na jednym z wyjazdów sprawdziliśmy, czy można je potraktować jako jedyne źródło pożywienia i czy mogą zastąpić każdy posiłek. A to wszystko w czasie intensywnych alpejskich dni.
Plan był tak prosty jak przygotowanie dania – idziemy w góry, zabieramy liofy Voyager i uzupełniamy nimi nasze całodzienne zapotrzebowanie żywieniowe. Jak wyszło w praktyce, jakie wnioski i wrażenia? O tym przeczytasz poniżej.
Nasza przygoda z jedzeniem liofilizowanym zaczęła się już w domu. Jechaliśmy na kilka dni w Alpy Julijskie i wiedzieliśmy, że zabierzemy ze sobą trochę liofilizatów. Zasiedliśmy więc do komputera jak do menu i wybieraliśmy dania „z karty”. Postawiliśmy na jedzenie liofilizowane marki Voyager. Przekonał nas duży wybór potraw i poręczne opakowania. Decyzja była łatwa też z tego względu, że mieliśmy już do czynienia wcześniej z tą firmą i dania nam smakowały.
Kliknij po wszystkie –> liofilizaty Voyager.
Poza gustem, który jak powszechnie wiadomo jest sprawą indywidualną i się z nim nie dyskutuje, zwracaliśmy uwagę na tabele wartości odżywczych w poszczególnych daniach, liczbę kalorii i staraliśmy się wybierać różnorodnie. Pomyśleliśmy też o tym, żeby z łatwością na wyjeździe dopasować sobie potrawy do konkretnych pór dnia, czyli mieć w najprostszym schemacie śniadanie, obiad i kolację. Z Voyagerem nie było to trudne. Niżej znajdziesz cały nasz jadłospis.
Nasz dzień z liofami Voyager przypadł na 2-dniowe wyjście w góry z noclegiem w schronisku, w celu wejścia na najwyższy szczyt Słowenii – Triglav. Zabranie liofów wydawało się wygodnym rozwiązaniem, a do tego tanim.
Dania liofilizowane do przyrządzenia wymagają wrzątku, dlatego zabraliśmy ze sobą czystą wodę i małą kuchenkę gazową. Nigdy wcześniej nie zdarzyło nam się opierać całego jedzenia w ciągu dnia tylko na liofach, więc nie wiedzieliśmy, jak nam się to sprawdzi.
Smaków Voyager do wyboru jest mnóstwo – klasyczne, wegańskie, wegetariańskie, bezglutenowe, rybne, na słodko, więc każdy osobno przygotował sobie swoją wyprawkę. Wyglądały one tak:
Jadłospis 1:
Danie (570) owsianka z malinami 100 g – 417 kcal
Danie (519) kurczak w sosie curry z makaronem 80 g – 316 kcal
Danie (576) kurczak w sosie pikantnym z makaronem 130 g – 543 kcal
Danie (569) kruszonka z jabłkami i malinami 75 g – 301 kcal
Danie (530) dorsz po portugalsku z ziemniakami 110 g – 404 kcal
Suma: 1981 kcal
Jadłospis 2:
Danie (568) makaron z łososiem i koperkiem 125 g – 545 kcal
Danie (500) musli czekoladowe 100 g – 412 kcal
Danie (538) makaron z sosem bolognese 160 g – 611 kcal
Danie (554) kruszonka z jabłkami i bananami 80 g – 316 kcal
Danie (566) kurczak curry z ryżem 150 g – 636
Suma: 2520 kcal
Do tego mieliśmy ze sobą dodatkowo „podręczne przekąski”, czyli batony, czekoladę, orzechy czy żelki. Spakowaliśmy się standardowo, nie braliśmy dodatkowego jedzenia więcej niż zwykle.
Powyższe dania miały stanowić nam posiłki na jeden dzień, co kalorycznie z przekąskami powinno się w miarę zgadzać z naszym zapotrzebowaniem. Przypadkowo wyszło trochę inaczej, ale o tym przeczytasz dalej.
Pierwszy posiłek spożyliśmy jeszcze na campingu. Ja na śniadanie wybrałam owsiankę z malinami, natomiast mój towarzysz bardziej poszalał i wleciał – makaron z łososiem w dużej porcji 125 g. Oba smaki były dla nas nowe i w obu przypadkach nastąpiło przyjemne zaskoczenie, że danie jest jeszcze smaczniejsze niż zakładaliśmy. Muszę przyznać, że poranny posiłek zajął nam też zdecydowanie mniej czasu niż zwykle, a do tego prawie nie było po nim sprzątania. Dania liofilizowane na wczesne wstawanie, to po prostu idealne rozwiązanie logistycznych problemów.
Porcje nam wystarczyły, żeby się najeść, więc po jedzeniu nastąpiło pakowanie i w drogę na docelowy parking.
Przed kolejnym daniem, gdzieś na szlaku, w ramach drugiego śniadania, wleciał baton i czekolada, więc tak jak zwykle nam się to przytrafia.
Tego dnia planem było dojście do schroniska Vodnikov Dom (szlak to droga pierwszych zdobywców Triglava). Z parkingu mieliśmy do przejścia około 9 km i ~1100 m do góry.
Oczywistym było, że po drodze zrobimy sobie przystanek na kolejne danie Voyager. Natomiast nie sądziliśmy, że najbardziej na przeszkodzie stanie nam pogoda. Dzień był mglisty, ponury i co tu dużo mówić – mokry. Mimo tego, po 3 godzinach trekkingu zrobiliśmy przerwę, by skosztować nowych smaków.
Tym razem padło na kurczaka curry z makaronem i müsli. No i znowu oba dania smaczne. W ogóle to curry było jednym z lepszych z tych wybranych przez nas. Przerwa była dłuższa niż na kanapkę, bo musieliśmy jeszcze zagotować wodę (co ciekawe – do müsli nie trzeba!), ale za to wystarczyło nam to jedzenie już do samego schroniska, do którego dotarliśmy po kolejnych 3 godzinach.
W schronisku na wysokości 1817 m n.p.m. zderzyliśmy się z rzeczywistością, o której nie wiedzieliśmy. Przy opłaceniu noclegu poprosiliśmy o wrzątek, co spotkało z wymalowanym niesmakiem na twarzy pani, która nas obsługiwała.
Wodę dostaliśmy, nocleg również, ale ponieważ pani 3 razy nas pytała, czy na pewno nie chcemy obiadokolacji lub śniadania, a do tego wrzątku przyniosła pół kubka i musieliśmy prosić, że chcemy więcej, ostatecznie ugięliśmy się i zamówiliśmy na rano śniadanie. Gdy weszliśmy do schroniska, akurat był czas obiadokolacji. Wszyscy mieli wydawany ten sam zestaw, jak na stołówce. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że Polacy są znani w słoweńskich schroniskach z proszenia o wrzątek, a sami Słoweńcy tego nie lubią, ponieważ ich kultura wymaga zamówienia czegoś w schronisku, skoro się z niego korzysta. W wielu z nich istnieją nawet tabliczki z zakazem spożywania własnego prowiantu.
Tego dnia danie liofilizowane Voyager (makaron boloński i pikantny kurczak) jedzone zaraz po przyjściu do schroniska było naszym ostatnim posiłkiem. No może poza kilkoma orzeszkami przed snem. 😉
Nie chcieliśmy już więcej prosić o wrzątek, a jedzenie mieliśmy i w ten sposób z początkowo zakładanego jednego dnia na liofach zrobiły się – dwa.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od śniadania w schronisku. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale żałowałam, że nie jem czegoś z menu Voyagera.
Ze schroniska Vodnikov Dom wychodziliśmy o godzinie 8. Poszliśmy na lekko, z jedzenia wzięliśmy tylko przekąski. Większe posiłki zostawiliśmy sobie na „po zdobyciu szczytu”. Chcieliśmy schodzić na dół tą samą trasą, którą pokonaliśmy dzień wcześniej, więc bety zostały w schronisku.
W telegraficznym skrócie – Triglav zdobyty o 12, a do „naszego” schroniska zeszliśmy (inną trasą, żeby nie było) przed 16. Zagotowaliśmy wodę i wleciały przedostatnie dania z naszego repertuaru. W moim przypadku – ziemniaki z dorszem, a w drugim – kurczak curry z ryżem.
Tego dorsza po portugalsku z ziemniakami wiele osób się obawia, ale to danie już znałam i wzięłam je na wyjazd świadomie, ponieważ dla mnie jest bardzo smaczne. Ma konsystencję ziemniaczanego puree, a w smaku mocno wyczuwalną rybę. To jeden z moich ulubionych smaków Voyagera, więc polecam spróbować tym, którzy rybę lubią.
Po zjedzeniu oboje byliśmy przekonani, że nasza przygoda pt. „dzień z liofami” właśnie dobiegła końca, ale życie przygotowało dla nas inny scenariusz.
Po zejściu na parking po godzinie 20 liczyliśmy na kolację na campingu, a konkretniej – zasłużoną pizzę. Niestety znowu rzeczywistość była inna, ponieważ nie zdążyliśmy przed zamknięciem knajpy. I znów uratowały nas dania Voyager. Oboje mieliśmy jeszcze po deserze – kruszonce, więc znów wyciągnęliśmy kuchenkę przed namiotem. Dzień skończyliśmy o 23 z liofami w rękach. Dzięki temu nie poszliśmy spać głodni.
Na początek, jeśli nie znacie jeszcze marki Voyager lub zastanawiacie się, co to jedzenie liofilizowane, to zerknijcie do tego artykułu: „Liofilizaty Voyager z bliska”.
Natomiast nasze wrażenia po tych dwóch dniach podzielę tematycznie, żebyście łatwiej znaleźli to, co Was najbardziej interesuje.
Smak – znamy dobrze swoje kubki smakowe i trafiliśmy z całym menu w 10. Wszystkie dania nam smakowały. Oczywiście jedne bardziej, a inne mniej, ale żadnego nie jedliśmy na siłę, czy z niesmakiem. Żadnego też nie przyprawialiśmy i nie czuliśmy takiej potrzeby.
Wiem, że gusta są różne, ale ciekawość to domena ludzi, więc zdradzę tajemnicę, że najlepsze dla nas były makarony – z łososiem nr 1! Bardzo polecamy też curry. A co wypadło najsłabiej i jednocześnie najbardziej nas zdziwiło? Kruszonki. Może to nastawianie na pizzę miało wpływ na ocenę, ale spodziewaliśmy się po tych daniach większej smakowej rozpusty.
Sytość – czy się najadaliśmy tymi daniami z Voyagera i czy można śmiało oprzeć na nich dietę podczas aktywności? Można! Śmiało! Na pewno polecam rozplanować to pod względem kalorycznym tak jak my, bo branie dań liofilizowanych bez zajrzenia w tabelkę może zaskoczyć. A kilokalorie w jednym opakowaniu mogą dochodzić nawet do ponad 600, gdy w innym nie przekraczają 200. Zwróćcie też uwagę na wielkość porcji i protip – podwójną można zjeść samemu 😉 Nie chodziliśmy głodni ani niezadowoleni. Drugiego dnia mieliśmy ochotę na inny posiłek, ale kto by nie chciał pizzy! No i najważniejsze – dania, które mieliśmy zjeść w jeden dzień, rozłożyły się nieplanowanie na dwa, a i tak byliśmy zadowoleni.
Waga i przygotowanie – ciężko by było narzekać, bo to jedzenie przysłowiowo nic nie waży. Do tego dania Voyager są pakowane w papierowe lekkie paczki, co (nie)czuć w rękach. Jeśli chodzi o przygotowanie, to zaskoczyło nas müsli, które zalewa się zimną wodą. W terenie przerwy na taki posiłek z liofów są dłuższe, trzeba mieć to na uwadze, no i w deszczu zdecydowanie mniej przyjemne, o czym wcześniej nie pomyśleliśmy. Za to ma się ciepłe jedzenie w kilka minut i baaaardzo to podnosi morale na długiej wyrypie z dala od cywilizacji. To najwygodniejsze pożywienie, jakie można sobie spakować do plecaka.
Wiedzieliśmy, że jedzenie liofilizowane w górach się sprawdzi, nie baliśmy się smaków i mieliśmy nadzieję się wystarczająco najadać. Rezultat? Wyszło lepiej niż zakładaliśmy. Jeśli nie planujecie z nim całego menu, to warto zabrać kilka opakowań chociaż awaryjnie, tak jak my to zawsze praktykujemy na tego typu wyjazdach. Mam nadzieję, że nasze doświadczenia pomogą Wam w planowaniu sobie jedzenia na wspaniałych wyjazdach. A może macie już swoje ulubione smaki lub czegoś chcielibyście spróbować?