Krótkie dni. Długie, zimowe wieczory. Pierwsza gwiazdka za oknem. Biały puch, co spowija zapadły w zimowy sen świat natury. Trzaskający ogień w kominku i żywy karp w wannie. Święta.
Tym razem nie było ani karpia, ani kominka. Nie mogę nawet powiedzieć o pierwszej gwiazdce, bo… nie było nocy. Był za to śnieg i dużo, bardzo dużo lodu. Była miniaturowa drewniana choinka i barszcz z torebki.
Wyobraźcie sobie Święta Bożego Narodzenia na Antarktydzie.
Chociaż w grudniu panuje tam antarktyczne lato, temperatury sięgają -30 stopni Celsjusza. To najzimniejszy i najbardziej odizolowany kontynent na Ziemi. Pojawienie się i przeżycie zwierząt w tak ekstremalnych warunkach to nie lada osiągnięcie matki natury. Gatunek, który zdominował pozostałe 6 kontynentów, na Antarktydzie również odcisnął swój ślad. Choć stosunkowo późno, bo dopiero w XIX wieku. Dziś Antarktyda jest nam bardziej znana. Miłośnikom gór być może dlatego, że odwiedzenie tej mroźnej krainy jest niezbędne do zdobycia Korony Ziemi.
W grudniu 2015 roku Monika Witkowska wzięła udział w wyprawie na Mount Vinson (4892 m n.p.m.) – najwyższy punkt Antarktydy. Zamknęła tym samym kolekcję 7 najwyższych szczytów naszej planety.
Spodziewaliśmy się, że Wigilię przyjdzie nam spędzić w bazie Union Glacier. Ponieważ ekipa była w większości polska, podzieliliśmy się tym, co kto ma zabrać. Nie mieliśmy co prawda wigilijnego stołu z siankiem. Ba, nie mieliśmy żadnego stołu. Była z nami miniaturowa, drewniana choinka. Tylko taką mogliśmy ze sobą przywieźć. Naturalnej nie dało się przetransportować, a tym bardziej plastikowej – ze względu na ostre restrykcje ekologiczne. Mieliśmy barszcz instant i grzybową typu gorący kubek. Puściliśmy kolędy braci Golec z odtwarzacza mp3. Nie zabrakło też opłatka. Dla kontrastu; Amerykanie w ramach swoich zwyczajów, przynieśli burgery – dodaje z uśmiechem Monika.
Na Antarktydzie praktycznie nie ma łączności ze światem. Ekipa miała do dyspozycji tylko jeden telefon satelitarny. Błyskawiczne życzenia dla najbliższych i oszczędzanie „impulsów”. Pomiędzy Świętami, a Nowym Rokiem Monika zdobyła Mt. Vinson. Do bazy wróciła akurat w noc sylwestrową.
Wylądowaliśmy dwadzieścia minut przed północą. W tych ciężkich buciorach i kurtkach puchowych dołączyliśmy do świętujących. W międzynarodowym gronie zrobiliśmy niesamowitą imprezę! Dyskoteka w zaciemnionym namiocie. Na Antarktydzie było cały czas jasno [w grudniu trwają tam białe noce]. I w trakcie tego pochmurnego dnia, równo o północy zza chmur symbolicznie wychyliło się słońce. W naszych oczach takie zjawisko zakrawało o absurd, ale z pewnością dodało magii temu „wieczorowi”. Chciałabym powiedzieć, że bawiliśmy się do białego rana, ale tam przecież ani na moment nie zrobiło się ciemno.
To były drugie Święta Moniki poza domem. Pierwsze spędziła na jachcie w trakcie półrocznego rejsu przez Pacyfik. Tak długa rozłąka z bliskimi przyprawiła załogę o niewypowiedzianą tęsknotę.
Każdy myślami był w swoim domu. Nawet nie dało się zadzwonić do bliskich. W tamtych czasach nie było mowy o internecie, komórkach i telefonach satelitarnych na tego typu wyprawie. Boże Narodzenie na Antarktydzie wyglądało zupełnie inaczej. Przede wszystkim cała podróż trwała 2 tygodnie. Przez część tego czasu mieliśmy kontakt z bliskimi. Zanim dolecieliśmy na Antarktydę wszędzie otaczały nas akcenty świąteczne. Sama wyprawa miała atmosferę przygody. Była bardzo wesoła. I szybko wróciliśmy do domów.
Antarktyda to jedno z moich ulubionych miejsc na Ziemi. Przestrzeń nieskażona przez cywilizację. Czyste powietrze, czysta biel. Inna od naszej. To całkowite odludzie, miejsce jeszcze niezadeptane. Wszystko, czego nie możemy doświadczyć na co dzień. Spowolnienie, wejście w rytm natury. Spokój.
Święta to jednak czas, który zwykle spędzam dość tradycyjnie. Staram się wtedy nie wyjeżdżać. Choć dużo podróżuję, to chętnie wracam do domu i doskonale się w nim odnajduję. Jestem zodiakalnym rakiem i trochę tego domatorstwa we mnie siedzi.
Któregoś roku Boże Narodzenie spędzałem w Nepalu. W jego odległym zakątku, gdzie nie dociera ani cywilizacja, ani turyści. Far West Nepal – opowiada Bartosz Malinowski. Po całodniowej wędrówce dotarliśmy do malutkiej wioseczki, gdzie przyjęli nas lokalni gospodarze. Wieczorem łączyłem się z rodziną przez telefon satelitarny. Następnie usiadłem z domownikami do posiłku. Próbowałem opowiedzieć im, jak wyglądają nasze Święta.
W Nepalu dominuje Hinduizm, Buddyzm oraz prabuddyjska religia Bön. Wiara katolicka jest Nepalczykom zupełnie obca. Choć językiem urzędowym jest angielski, nie każdy potrafi się nim posługiwać. Na terenie kraju obowiązuje ponad 100 lokalnych języków. Kilkaset dialektów. Zdarza się, że w obrębie jednej wioski ludzie porozumiewają się innym systemem komunikacyjnym. Pomimo tych trudności, Nepalczycy są bardzo otwarci na dalekich gości i chętnie słuchają historii o nieznanym im świecie.
Naszym gospodarzom bardzo trudno było zrozumieć Święta spędzane w domu, przy stole. Oni są mistrzami świętowania. Festiwale sakralne trwają u nich po kilkanaście dni. Ludzie tańczą, śpiewają, wystawiają sztuki, ale to wszystko odbywa się na dworze! Wszystkie czynności społeczne Nepalczyków dzieją się poza domem. Co jednak wzbudziło w nich największe zdziwienie, to Sylwester. Koniec roku, początek nowego. Nepalczycy w ogóle nie operują miarą czasu. Nikt z niego nie korzysta. Nie potrafili sobie wyobrazić, że o godzinie 00:00 coś się kończy, a coś zaczyna. Z tego powodu w zetknięciu z osobami reprezentującymi kulturę zachodu często mawiają: wy macie zegarki, a my mamy czas.
Regenerację. W okresie świątecznym zawsze biorę urlop i pozwalam sobie na dłuższy sen – mówi Natalia Tomasiak, Reprezentantka Polski w biegach górskich, V zawodniczka cyklu Pucharu Świata Skyrunning Extreme, członkini Salomon Suunto Team.
Natalia na co dzień mieszka w Krakowie i pracuje w korporacji. Trenuje właściwie codziennie. Nie musi to być bieganie. Siłownia, rower, skitury czy spacer po górach. W okresie przygotowawczym do sezonu biegowego ćwiczy dwa razy dziennie. Ilość godzin spędzanych na aktywności fizycznej szacuje na 60-75 w ciągu miesiąca. To prawie pół etatu. Do tego dochodzi organizacja zajęć i obozów biegowych, prowadzenie innych sportowców i napisane w ostatnim czasie dwie książki. Dodatkowy etat. Można pomyśleć, że Natalia notorycznie zakrzywia czasoprzestrzeń, bo jak zmieścić to wszystko w ciągu doby/miesiąca/roku? Jej zdaniem, to kwestia zapału i dobrej organizacji. Przyznaje, że idzie jej to sprawnie, bo każdy dzień ma dokładnie zaplanowany. Bardzo wcześnie wstaje i robi to, co ma do zrobienia. Nic dziwnego, że Święta do dla Natalii czas specjalny.
Na Święta przyjeżdżam do rodziców, do Krynicy Zdrój. Wrzucam na luz, ale nie tak, że leżę w łóżku. W Wigilię i pierwszy dzień świąt odpuszczam sobie mocniejszy trening. Rano zrobię jakąś przebieżkę, a potem oddaję się pomocy w kuchni i świętowaniu.
Choć w Polsce zimy coraz mniej i coraz później do nas przychodzi, w Krynicy Zdrój pod koniec grudnia zwykle jest już trochę śniegu.
Wtedy poświęcam się sportom zimowym. Zakładam narty i idę na skitury albo pozjeżdżać. Nie robię nic nadzwyczajnego. Do wszystkiego podchodzę wtedy bardziej swobodnie. Od drugiego dnia Świąt do Sylwestra trenuję tyle, na ile mam czas i ochotę. Urlop pozwala mi na pełen relaks. Nie muszę się stresować pracą. Mam więcej czasu dla siebie i bliskich. Staram się nie odcinać rodziny kosztem treningu, ani odwrotnie. Próbuję ten czas zoptymalizować.
Pytanie, co z pierogami, domowymi wypiekami i wszystkimi przysmakami, które choć niezbyt zdrowe – kuszą bezlitośnie?
Nie stosuję żadnej rygorystycznej diety. Staram się odżywiać zdrowo. Jem bardzo mało słodyczy i unikam dań smażonych. Jednak przez te kilka dni wybitnie się nie pilnuję. Uważam, że wszystko jest dla ludzi. Przecież nie zaburzę swoich wyników sportowych, jeśli przez 2 lub 3 dni pozwolę sobie na ciastko czy lampkę wina z rodziną.
Rafał Fronia, maratończyk, himalaista od wielu lat związany z górami najwyższymi, w kwestii Świąt pozostaje tradycjonalistą. Brał udział w wyprawie PZA PHZ na Broad Peak 2010/2011, na Nanga Parbat, Dhaulagiri. Zdobył Gasherbruma II, Pik Lenina, Cotopaxi i wiele innych. Rafał może pochwalić się całym zeszytem górskich historii. Niektóre odrobinę szalone, inne romantyczne. Mnóstwo czasu spędza w górach i bardzo dużo podróżuje. Jednak w jego kalendarzu jest jeden szczególny dzień, który zawsze spędza w domu, z rodziną. Wigilia.
Święta Bożego Narodzenia są dla mnie najważniejsze ze świąt. Przez 30 lat wypraw w góry całego świata udawało się tak zorganizować wyprawy, żeby Wigilię spędzać w domu. Nie ma dla mnie różnicy, czy w te Himalaje pojedziemy 21. grudnia czy 26.
Historia kołem się toczy. Wróćmy więc do miejsca, z którego zaczęliśmy. Daleko, wysoko, biało i zimno. Tym razem nie Antarktyda, ale Himalaje. Warunki jeszcze bardziej ekstremalne niż na południowym kole podbiegunowym. Podobnie niskie temperatury, szalejące wiatry, a do tego niedostatek tlenu. Poważny. Powyżej 8000 m n.p.m. mówimy już o strefie śmierci. Człowiek nie może w niej przebywać zbyt długo ze względu na ogromne zagrożenie dla zdrowia i życia. Cóż to za miejsce na świąteczną ucztę? Biesiaduje tam chyba tylko kostucha w czarnej szacie. Ale nieco niżej, w dolinach, jest już o wiele weselej.
Gdzieś pomiędzy Luklą, a Base Camp Everest, znaleźliśmy krzaczek, z którego zrobiliśmy choinkę. Papier toaletowy służył za łańcuch. Powiesiliśmy śruby lodowe, karabinki, jakiś drobniejszy sprzęt. Jedliśmy rybki z puszki zamiast karpia, ale staraliśmy się jak najwierniej odwzorować nasze tradycje –opowiada Krzysztof Wielicki, którego zapewne nie trzeba przedstawiać.
Spośród bohaterów tej szczególnej opowieści wigilijnej, Krzysztof Wielicki jest rekordzistą w liczbie Świąt spędzonych w niekonwencjonalny sposób.
Łącznie to z 6 Wigilii spędziłem w górach. Pierwszą prawdopodobnie w Tatrach, na Kazalnicy. Do tej pory nie wiem, co to był za pomysł. Wisieliśmy z partnerem na ławeczkach pod Wielkim Okapem, źli na siebie, że w ogóle się tam wybraliśmy. Na domiar złego, pogoda nam się zepsuła, więc następnego dnia zamiast do góry, zjechaliśmy na dół i w kiepskich humorach wróciliśmy do domów. Inaczej było pod Makalu w 1990 roku. Byliśmy tam we czwórkę. Anna Czerwińska, Ingrid Baeyens, Ryszard Pawłowski i ja. Oczywiście we trójkę znowu staraliśmy się dochować polskich zwyczajów, ale Ingrid nas zaskoczyła. Wyciągnęła z plecaka koniak, postawiła na stół i stwierdziła, że tak robią Belgowie. Nie mogliśmy odmówić, trzeba szanować każdą tradycję – dodaje z uśmiechem Pan Krzysztof.
Wigilia dla wielu z nas jest dniem najważniejszym. Wieczerza, podczas której dzielimy się opłatkiem, życzenia składane bliskim i czas poświęcony sobie nawzajem. W kolejnych dniach często uwzględniamy już jakąś aktywność. W Himalajach jest podobnie.
Pierwszy i drugi dzień świąt jest już podyktowany pogodą. Jeśli jest dobra – idziemy na szczyt. Jednak w Wigilię staramy się stworzyć taką małą, górską familię. W base campie, czy w namiotach gdzieś jeszcze wyżej. W czasach moich wyjazdów, zwykle nie mieliśmy łączności z rodziną, więc jej namiastki szukaliśmy w swoim towarzystwie.
W górach, a zwłaszcza tak wysokich i kapryśnych, wiele się zmienia, nawet w ciągu doby. Zmieniają się warunki, zmienia się sposób celebrowania, w zależności od tego, gdzie akurat himalaiści się znajdą i jakie świąteczne atrybuty mają do dyspozycji. W tym wszystkim niezmiennym elementem są bożonarodzeniowe życzenia.
Zawsze krótkie i zawsze te same: abyśmy wszyscy wrócili do domów. Cali i zdrowi.
Drodzy czytelnicy, niezależnie od tego, gdzie znajdujecie się w Święta Bożego Narodzenia (w górach czy w dolinach, w domach czy poza nimi) życzymy Wam, żebyście ten czas spędzili radośnie i bezpiecznie, w zgodzie ze sobą oraz z bliskimi. Wesołych Świąt!
Redakcja Skalnik.pl